Podróż Afrykańska przygoda
Dawno, dawno temu, kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką zobaczyłam w gazecie zdjęcie, gdzie na jednej plaży opalali się ludzie i chodziły pingwiny…dla mnie to było kompletna abstrakcja. Powiedziałam, że kiedyś tam pojadę. Po wieeeeelu latach udało mi się dotrzymać danego wcześniej słowa.
Była to moja pierwsza, tak bardzo daleka podróż.
Uważa się, że to w tym jednym państwie znajdują się wszystkie kraje świata. I to prawda! Przejeżdżając przez całe RPA mogłam zobaczyć jak zmienia się krajobraz. Jest tu pustynia, kaktusowe „lasy”, soczysta zieleń na przylądku, wielkie, nowoczesne miasta a obok nich zapomniane slumsy. Piękne wille i blaszane baraki bez toalet i wody pitnej. Winnice, góry, oceany i zwierzęta….to coś co zafascynowało mnie najbardziej. Zwierzęta, które znałam z bajek, filmów, zdjęć, zoo, tutaj miałam na odległość 2 metrów. Wielkie nosorożce, czarujące żyrafy, groźne lwy, niebezpieczne hipopotamy, strusie ze ślicznymi rzęsami , małpy, krokodyle. Dla mnie to RAJ.
Po wielu godzinach lotu stanęłam na czarnym lądzie. Zapach Johannesburga był niesamowity. Byłam przejęta tym słodkawym zapachem, widokiem tylu dziwnie ubranych ludzi. Dla mnie to była nowość. Nowość, która mnie zafascynowała i bardzo się podobała. Po wielu godzinach lotu czekał nas jeszcze jeden kurs, ale nieco krótszy. Lecieliśmy z Johannesburga do Cape Town.
Zaraz po przybyciu do hotelu, odświeżeniu się, podjęliśmy szybką decyzję …w drogę….a konkretniej JEŚĆ. Postanowiliśmy pojechać do V&A Waterfront, gdzie znajdzie się chyba wszytko. Sklepy, galerie artystyczne, akwaria, puby i restauracje. Mnóstwo ludzi siedzących w knajpach, brak kupujących w sklepach i przepiękne obrazy w galeriach ( do dzisiaj żałuję, że nie zdążyłam kupić portretu przepięknej dziewczyny..., teraz wiem, że trzeba kupować szybko!) Po szybkim objedzie, a właściwie kolacji, musiałam przejść na drugą stronę ulicy, by zamoczyć chociaż nogę w oceanie. Widok trochę mnie zaskoczył…..puszki, papiery i reklamówki. Trochę mnie zmroziło, ale ten jeden widok nie zniechęci mnie.
W Cape Town spędziliśmy 3 dni. Wiem, że to mało, ale plan podróży był naprawdę ambitny więc szkoda czasu. Następnego dnia wybraliśmy się na Górę Stołową. Wjazd na Górę stał pod znakiem zapytania ze względu na ilość chmur i mgłę. Przy tej porze roku ( ich jesień) pogodę trzeba obserwować i czekać. Mieliśmy sporo szczęścia. Dość silny wiatr powoli przeganiał chmury, dzięki czemu mogliśmy wjechać kolejką na szczyt. Wielu ludzi mówi, że wrażenia po wjeździe kolejką są niezapomniane…no ok. Dla jednych fascynujące przeżycie, dla innych trochę strachu, a dla mnie …wjazd na szczyt. Na szczycie potwornie wiało, ale widok był niezapomniany. Nie było nic widać poza chmurami, które krążyły nad miastem. Nie było widać budynków, oceanu a nawet podnóża góry. Z czasem wiatr przegonił chmury i powoli ukazywał się widok Cape Town. Trzeba było trochę poczekać, by móc rozkoszować się cała panoramą. Mgła zaczęła opadać i jest to fascynujący widok i uczucie kiedy chodzi się nad chmurami.
Następnym naszym przystankiem był ogród botaniczny w Kirstenbosch. Miejsce polecane przez wszystkich jako jeden z podstawowych punktów wartych zobaczenia. Rzeczywiście miejsce robi duże wrażenie. Ogród usytuowany jest na olbrzymiej powierzchni i znajdują się tu rośliny, które my znamy jako egzotyczne. Liczne królewskie protee, tak olbrzymich jeszcze nie widziałam, drzewa kamforowe i palmy ( cycads). Jest to miejsce rodzinnych pikników. Olbrzymie trawniki, po których można chodzić, czy rozłożyć się z kocem. Dla mnie to totalna nowość. We wrocławskim ogrodzie botanicznym nie można sobie chodzić po trawnikach, a tu….można spędzić z rodziną cały dzień jedząc, pijąc i bawiąc się.
Następnym punktem jest Paarl – bardzo miłe miejsce ze ślicznymi domami. Dzień zakończyliśmy zwiedzaniem Stellenbosch. Jest to prawdopodobnie drugie najstarsze miasto w RPA. Zostało założone w 1679 r. Obecnie znajduje się tu Uniwersytet i przede wszystkim winnice. Właśnie ta druga atrakcja ściąga tu wielu turystów. Amatorzy wina muszą tu przyjechać – koniecznie!
Następny dzień nie rozpieszczał nas pogodą. Dnia poprzedniego było 30 stopni a teraz około 13 i deszcz. Różnica temperatur dla mnie zbyt duża. Byłam przemarznięta i zła. Jednak myśl, że za chwilę będę podziwiać foki trzymała mnie przy życiu. Koszmar dopiero zaczął się na łodzi. Jak wspomniałam wcześniej było zimno i padało, a teraz do tego wszystkiego jeszcze wiało, chlapało i było jeszcze zimniej. Miałam na sobie tylko 3 bluzy i okazało się, że to było za mało. Ale co tam…były foki. Foki wylegiwały się na kamieniach. Było ich tak dużo, że nie jestem w stanie powiedzieć, chociaż w przybliżeniu, ile ich było. Jak dla mnie to setki. Małe foki szalały w wodzie. Podpływały do łodzi i skakały, bawiły się…krótko mówiąc robiły show. Po tych atrakcjach zmierzaliśmy w stronę Przylądka. Czekał nas tylko mały postój w kameralnej knajpie z przepysznym seafoodem. To były najwspanialsze owoce morza, jakie kiedykolwiek jadłam. Restauracja znajdowała się w małej zatoczce ze śliczną plażą. Rok wcześniej zdarzył się tu tragiczny wypadek – pewna pani, która pływała tu każdego dnia została zaatakowana przez rekina.. niestety nie przeżyła. Po tej wiadomości jakoś woda mnie nie kręciła.
Ostatnim przystankiem przed Przylądkiem była miejscowość Simonstad. To było miejsce, dla którego w dzieciństwie obiecałam sobie, że kiedyś tu przyjadę. Nie do końca wyglądało to tak jak na zdjęciu, ale rzeczywiście była plaża, skały i pingwiny. Pingwiny były jakieś karłowate albo niewyrośnięte, a tak poważnie to był taki gatunek. Miały około 30 – 40 cm. Niestety nie mogliśmy chodzić z nimi po plaży jak to było kiedyś, ponieważ ludzie zabierali jaja pingwinów i dlatego zbudowano platformę dla odwiedzających. Smutne jest to, że człowiek idzie oglądać i psuje to co tak mu się podoba.
Teraz już tylko Przylądek. Po wjeździe na teren rezerwatu przywitały nas pawiany. Były wszędzie. Jakiś świat małp. Skakały do okien, przed samochodem, za samochodem…dobrze, że nie przyszło im do głowy skakanie po samochodzie. W pewnym momencie postanowiły zrobić „bramę” i nawet nie chciały się ruszyć. Strąciliśmy trochę czasu zanim nas puściły te wredne małpy z czerwonymi….pupami. No ale po długiej odsiadce w samochodzie ruszyliśmy dalej. Pierwszy raz widziałam dzikie zwierzaki na wolności. Nie mówię tu o sarnach, lisach i zającach, ale o antylopach, biegających strusiach, pawianach i takich tam. Po wizycie na Cape Point mało nam głów nie oberwało. Wiatr był koszmarny. Cape Point może i robi wrażenie, ale czekałam na Cape of Good Hope. Przyjeżdżają tu pielgrzymki turystów, tylko po to, by zrobić zdjęcie przy drewnianej tablicy. Poza tym nie ma tu nic. Jednak miejsce to koniecznie trzeba „zaliczyć”. Jest to prawie „koniec świata”!. Nie jest to wprawdzie najdalej wysunięty punkt na południe, ale zdjęcie warto zrobić na Przylądku Burz ( stara nazwa przylądka – gdzie występuje najwięcej wyładowań atmosferycznych).
Po tych kilku dniach pora opuścić Cape Town. Przed nami długa droga do Kimberly. Generalnie nikt tam specjalnie nie jeździ… poza nami. Czekało nas prawie 1000 km samochodem, dodam tylko, że w jeden dzień z krótką wizytą w rezerwacie przyrody. Było naprawdę ciężko, jednak widoki i zmieniające się krajobrazy rekompensują tą długą podróż.
W jakimś przewodniku przeczytałam, że RPA to wszystkie kraje w jednym, chodziło oczywiście o krajobrazy i muszę się z tym zgodzić. Kraj ten jest tak różnorodny i tak barwny, że trzeba to zobaczyć na własne oczy i jak się okazuje najlepszym sposobem jest właśnie przejechać przez cały kraj. Widoki sale się zmieniały. Raz bujna roślinność, raz niemal pustynia, za chwilę kaktusowe pola, a na drodze skaczące węże, w oddali zebry i antylopy. Znałam te zwierzęta z ZOO, a tutaj, mam je niemal na wyciągnięcie ręki.
Miasto Kimberley znane jest z wydobycia diamentów. Obecnie znajduje się tu muzeum, małe miasteczko – skansen i wielkie jezioro z turkusową wodą, z którego kiedyś wydobywano diamenty.
Jeśli jest się blisko tego miasta – warto zobaczyć, ale jeśli macie jechać tam specjalnie to odradzam.
Z Pretorii pojechaliśmy do Sun City. Kiedyś odbywały się tutaj wybory Miss World. Miejsce, które kipi złotem. Hotel wybudowany z wielkim przepychem, pola golfowe gdzie atrakcja są krokodyle. Zdecydowanie więcej kiczu niż bym tego oczekiwała. Budowle na wzór starożytny, aleja słoni i most, który co godzinę się trzęsie i leci para …. Takie show pt. „zaginiony świat”. To jedyne co przychodzi mi do głowy.
Wioska zuluska – komercja. To w tej wiosce pierwszy raz w życiu zjadłam robale – czyli pędraki i zapijałam piwem z marihuaną. W drodze powrotnej mieliśmy okazję jeść tamtejszą dziczyznę. W naszym regionie dziczyzna to sarna, dzik, bażant…a tam?? antylopa, krokodyl, bawół, zebra, struś itp. Sama świadomość jedzenia tego typu zwierząt odbierała mi apetyt, ale z głodu….. zje się wszystko.
Jest to stolica państwa, która chciała zmienić swoją nazwę. Budziło to wiele kontrowersji, jednak do dnia dzisiejszego rząd RPA nie zaakceptował nowej nazwy. Miasto bardzo duże, ładne, czyste, zadbane, ale wg mnie niewarte wielu godzin zwiedzania. Raczej szybki objazd samochodem.
Entabeni jest prywatnym rezerwatem przyrody i według mnie najwspanialszym miejscem na świecie. Spokój, cisza, która kryje w sobie dzikość, niepewność i czasem też strach. Po przejechaniu bramy wjazdowej ukazuje się typowy afrykański krajobraz, który miałam zachowany w myślach od dziecka. Czerwone ziemie, trawy, krzaki, połamane suche drzewa, ślady dużych zwierząt i w oddali widać pierwsze antylopy, zebry, strusie, nosorożce. Nie mogłam się doczekać żeby ruszyć na safari. Ale najpierw zakwaterowanie. Noclegi były do wyboru w zależności od standardu. Każdy standard w różnym miejscu rezerwatu. Można było nocować pod dużymi namiotami – ale wydaje mi się, że to trochę ekstremalne, ze względu na dzikie zwierzęta. My nocowaliśmy w domkach, z drewnianymi tarasami, połączonymi ze sobą drewnianym mostkiem. Mieliśmy trochę czasu do kolacji, więc na spokojnie można było obserwować dziką przyrodę. Po zmierzchu, żeby dojść na kolację musieliśmy wezwać Rangera – tylko z jego eskortą można było wyjść z domku. Dziwne uczucie, kiedy wiesz, że coś może na Ciebie patrzy jak na kolację. Trochę abstrakcyjne. Jak się później okazało nosorożce były na terenie naszego hotelu- a dokładniej przy basenie.
Samo safari robi piorunujące wrażenie. Nie ma tu asfaltowych dróg. Każdy ranger jeździ swoją trasą tropiąc zwierzaki. Często jeździliśmy po takich krzakach, że miałam wrażenie, że wypadnę ( siedziałam na końcu).
To niesamowite widzieć antylopy tak blisko, zebry, małpy ( te zwierzaki nie robiły już na mnie żadnego wrażenia). Dopiero tutaj zauważyłam, że żyrafy i strusie mają prześliczne długie rzęsy – to taka babska spostrzegawczość. Nosorożce, hipopotamy, lwy, lwiątka, sowy, orły, bawoły, guźdźce …niesamowite! Czasem trzeba było też cierpliwości by móc jechać dalej… nosorożec po swoim posiłku postanowił się zrelaksować na środku drogi. No pech….objechać go za bardzo nie można, podjechać bliżej też nie, bo zaczyna „warczeć”, co robić???? Czekać!!! Podobna sytuacja z lwami. Postanowiły upolować antylopy, które były za nami na innym poziomie rezerwatu. Aby móc jechać dalej musieliśmy przejechać przez specjalny mostek , który był pod prądem jednak lwy powiedziały STOP. Więc trzeba było czekać.
O samym miejscu i zwierzętach mogę pisać wiele…tylko ile można to czytać?Ciężko było mi opuszczać to miejsce, jednak kolejne miasta czekają.
Olbrzymie miasto, bardzo nowoczesne. Obok drapaczy chmur, centrów finansowych widać slumsy, biedę, baraki i zabijające się gangi. Przez chwilę przejeżdżaliśmy obok takiego miejsca, gdzie ścieki spływały z baraków, a obok, bawiły się dzieci. 300 metrów dalej stoi policja, ludzie i obok przykryte zwłoki. Strzelanina. Nic nowego w tym rejonie. To przeraża i dzięki takim obrazkom mówi się, że to kraj bardzo niebezpieczny. Rzeczywiście w każdym hotelu mówiono nam gdzie możemy iść, a gdzie nie i określali dokładnie bezpieczną godzinę. Jeśli stosowało się do tych zaleceń to wszystko było ok.
Będąc w Johannesburgu warto pojechać do Gold Reef City. Miasteczko z epoki gorączki złota. Bardzo ładne budynki, kopalnia złota i miła atmosfera. Naprawdę warto tu przyjechać. Na terenie znajdują się hotele, banki ( z oryginalnym kratami z tamtych lat).
Jedyne co mogę powiedzieć o tym miejscu to to, że ma ładne plaże, ciepłą wodę w oceanie i dość długą ulicę rozkoszy. Durban był naszym punktem noclegowym, a że zostaliśmy zaproszeni na imprezę na plaży to noc bardzo szybko minęła.
Z samego rana czekała nas jazda landcruiserem po takich wertepach, że żałowałam wczorajszej imprezy. Trzęsło niemiłosiernie, przeklinałam to twarde zawieszenie ale bez niego byłoby ciężko. Dotarliśmy po wielu przystankach na sam szczyt – do granicy RPA. Ciężko to nazwać granicą jednak tablica jest, więc granica też. Przełęcz Sani Pass jest na wysokości 2.854 m. n.p.m. Znajduje się tam też najwyżej położony pub w Afryce. Widoki zapierają dech w piersiach. Patrząc na góry wydają się one trójwymiarowe i aksamitne. Warto poświęcić tu chwilę na podziwianie widoków. Oczywiście przy najwyżej położonym pubie w Afryce znajduje się mała wioska. Księstwo Leshoto jest jednym z najbiedniejszych państw świata i rzeczywiście można to z łatwością zobaczyć. Warunki mieszkalne jakie tam panują są naprawdę trudne. W zimie zasypuje ich śnieg, myją się w wodzie, którą mają ze stopionego śniegu. Aby się ogrzać, rozpalane jest na środku chatki ognisko. Chatka też nie wygląda na dobrze wyposażoną i luksusową. Mimo tego, że na zewnątrz jest dość chłodno, dzieciaki już są zahartowane i biegają półnagie po wiosce. Mimo biedy ludzie są bardzo przyjaźni. Zostałam zaproszona do chatki pewnej „babci”, która z uśmiechem na twarzy częstowała piwem własnej roboty. Szczerze mówiąc nie chce wiedzieć jak je się robi, ale smakowało ohydnie. Piwo z marihuaną…smakuje jak woda z drożdżami!
Powrót do Durbanu i do kolejnych atrakcji.
Po kolejnej imprezie w Durbanie ( mam wrażenie, że w Durbanie nie robi się nic innego tylko imprezuje) czas na folklor. Dojechaliśmy do Shakalandu w prowincji Kwazulu Natal. Jest to miejsce gdzie znajduje się „oryginalna” Zuluska wioska wraz z hotelem. To miejsce to małe piekło. Ukrop prawie jak na pustyni. Wioska przedstawia tradycyjne zuluskie wioski. Można zobaczyć codzienne życie, rytualne tańce i zwyczaje. Jeśli ma się czas koniecznie trzeba tu przyjechać. Miałam okazję poznać tamtejszą Sangomę – taką naszą szamankę. Strasznie dziwne uczucie kiedy ktoś patrzy na Ciebie i niemal wie co myślisz.
W Shakalandzie można wybrać się na rytualne tańce. Strasznie fajne widowisko. Mnóstwo ludzi tańczących, śpiewających i wpadających w trans.
St. Lucia to rezerwat przyrody na terenie prowincji Kwazulu Natal. Podmokły teren zamieszkiwany przez hipopotamy i krokodyle. Rezerwat ten wpisany jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Na pierwszy rzut oka rzeka jak rzeka. Ale zaraz po wypłynięciu stateczkiem można zobaczyć wygrzewające się w słońcu krokodyle. Dopiero na łodzi dowiedziałam się, że płynący krokodyl może wyskoczyć ponad lustro wody na wysokość 1,5 metra. Powiedział to kapitan statku zaraz po tym jak pewien Francuz postanowił usiąść i zwiesić nogi za burtę. Dosłownie minutę później zjawił się krokodyl. Oj byłby Francuz bez nóg…. Nigdy nie byłam tak blisko krokodyli. Nawet w ZOO były nieco dalej już tu. Dzieliło mnie od tego stwora nie więcej niż metr. W jednej chwili miałam stan przedzawałowy. Dobrze, że mam to na zdjęciu! Płynąc rzeką można obserwować stada hipopotamów. Kąpały się, pływały. Małe hipcie zatracały się w zabawie. Okazało się, że hipopotamy to jedne z najagresywniejszych afrykańskich zwierząt. Są bardzo terytorialne co czasem uniemożliwia bliższe podpłynięcie. Na terenie rezerwatu można zobaczyć liczne znaki ostrzegające przed krokodylami i hipopotamami. Poruszać się można tylko i wyłącznie po specjalnie wytyczonych szlakach a i tak można spotkać groźne dla nas zwierzaki.
ST. Lucia było ostatnim miejscem jakie odwiedziłam w RPA. Podróż do tego kraju była moim wielkim marzeniem. Od kiedy zobaczyłam zdjęcie w gazecie wiedziałam, że kiedyś tu przyjadę. Przyjechałam….zobaczyłam i chce jeszcze……..
Jeszcze tu wrócę………
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
widze,ze interesujaco bylo,az zazdrosc bierze,dolaczam sie do przedmówców,tez chce choc na chwile do RPA.Ciekawy tekst fajnie zilustrowany.
-
gratuluję realizacji marzeń, super wyprawa
-
Zazdroszczę podróży - także w moim rozkładzie dość wysoko na liście :) Tekst bardzo OK.
Pozdrawiam, bArtek -
Ja marzenia o plaży z pingwinami też mam od dawna... Dzięki Twojej podróży wiem że marzenia jednak się spełniają! :)
-
Podróż trwała prawie 2 tygodnie. Przemieszczaliśmy się po RPA tylko i wyłącznie wynajętym autem. Przejechaliśmy wiele kilometrów - dzięki temu straciliśmy dużo czasu, ale z drugiej strony zyskaliśmy piękne widoki. Tak więc nie uważam, że to strata czasu.
Odległości są tak olbrzymie, że czasem to mnie przerastało. -
Tekst sie swietnie czyta a zdjecia stanowia do niego znakomita ilustracje! (Moze tylko niektore ujecia sie niepotrzebnie powtarzaja :-))
Nie doczytalem w tekscie jak dlugo trwala Twoja podroz i czy wynajmowaliscie samochod oraz w jaki sposob pokonywaliscie niektore odcinki. -
...rzeczywiście przygoda!
-
Jeszcze nie przeczytalem, ale juz mi sie spodobalo :-)) Daje pierwszego + na szczescie :-) I jeszcze tu wroce...